R – RYSY
Bliżej nieba
Najwyższa góra w Polsce. Chyba nie ma w naszym kraju świadomej osoby, która by o tym nie wiedziała. Jednak nie wszystko jest takie oczywiste jak na pierwszy rzut oka może się wydawać. Zawiłości dotyczą wysokości nad poziomem morza. Ci, którzy odrobinę uważali na lekcjach geografii znają pojęcie orogenezy i ruchów górotwórczych. Procesy prowadzące do powstawania łańcuchów górskich są jednak długotrwałe, trwają miliony lat. Całe życie (a żyję mniej niż pół wieku) trwałem w przekonaniu, że najwyższy polski szczyt wznosi się 2499 m n.p.m. W zeszłym roku przeprowadzono badania wysokości na podstawie pomiarów laserowych. Masyw Rysów znajduje się w Tatrach Wysokich i ma trzy wierzchołki. Najwyższy z nich, po stronie słowackiej mierzy 2501 m n.p.m. Po stronie polskiej wierzchołek ma wysokość 2500 m n.p.m.
Właśnie te kulminacyjne punkty obraliśmy sobie za cel podczas naszej rodzinnej wyprawy w Tatry w sierpniu 2020 r. Wyprawa na Rysy to kolejny etap zdobywania Korony Gór Polski. Ze względu na wiek dzieci zdecydowaliśmy się na trasę na szczyt od strony słowackiej, czyli wariant łatwiejszy.
Jako lokum wybraliśmy kwaterę w osadzie Nová Polianka. O godzinie 3:45 zadzwonił budzik. Wszyscy bez większych oporów sprawnie doprowadziliśmy się do ładu. Trzy kwadranse później zaparkowaliśmy samochód 8 kilometrów dalej, nieopodal stacji „Popradské Pleso” popularnej w słowackich Tatrach „elektriczki”. Niebieskim szlakiem żwawo ruszyliśmy do celu. Pierwsza godzina wędrówki to szybki marsz asfaltową drogą, którą pokonaliśmy może nie w ciemnościach, ale z pewnością mrocznych szarościach. Na rozdrożu nad Popradzkim Stawem zrobiliśmy krótką przerwę śniadaniową. W bliskiej odległości stąd znajduje się schronisko z ciekawą perspektywą na Popradzkie Jezioro. Postanowiliśmy jednak zajrzeć tam w drodze powrotnej. Na rozdrożu dostrzegamy plecaki na wysokim stelażu. To pakunek przeznaczony dla tatrzańskich szerpów, zwanych w Słowacji nosiczami (podobno rekordowy bagaż wniesiony do schroniska ważył ponad 200 kg). Chętni tragarze dostarczają pokaźny ekwipunek do Chaty pod Rysami (2250 m n.p.m.) w zamian za gorącą herbatę.
Nigdy nie aspirowałem do miana szerpy. Przez moment pomyślałem o zabraniu bagażu. W kolejnej chwili jednak rozprawialiśmy, gdzie będzie znajdować się nasza kolejna baza aklimatyzacyjna, a jeszcze na dobre nie zaczęliśmy wędrować w stronę rozstaju szlaków nad Żabim Potokiem. Tlenu póki co nam nie brakowało, ale licho nie śpi… Mięguszowiecką Doliną trakt prowadzi początkowo przez las. Bliżej krzyżówki szlaków coraz częściej napotykamy kosodrzewinę.
Ten bardzo przyjemny etap zakończyliśmy po ok. 40 minutach nad Żabim Potokiem. Rozbicie bazy w tym miejscu nie wchodziło w grę, ale malowniczy strumyk i majestatyczne wierzchołki dwutysięczników (Szatan – 2422 m n.p.m., Pośrednia Baszta – 2374 m n.p.m. oraz Mała Baszta – 2288 m n.p.m.) sprawiły, że kolejny kwadrans spędziliśmy siedząc na pniu drzewa i popijając kawę.
Na rozstaju dróg skręciliśmy w prawo i podążaliśmy już czerwonym szlakiem. Mozolna wędrówka prowadzi nas do Żabich Stawów Mięguszowieckich. Wielki Mięguszowiecki Staw (1921 m n.p.m.) leżący najbliżej szlaku prezentuje się bardzo efektownie na tle surowego krajobrazu.
Krętą ścieżką dochodzimy do drabinek i łańcuchów.
Zdania na temat przydatności metalowych zabezpieczeń są mocno podzielone. Naszej rodzinie z pewnością ułatwiły nieco wspinaczkę. Szanuję jednak zdanie tych, którzy uważają, że żelastwo psuje estetykę krajobrazu. Po pokonaniu etapu z łańcuchami dotarliśmy do Chaty pod Rysami. Przed schroniskiem znajduje się kolorowa himalajska brama i tablica z napisem „Wolne Królestwo Rysy”, a także „zastavka”, czyli przystanek autobusowy.
Spędziliśmy tu trochę czasu, ale żadnego autobusu na wysokości 2250 m n.p.m. nie widzieliśmy.
Będąc w schronisku warto udać się do nietypowej toalety. Mimo, że zapachy bardzo zniechęcają, to zawieszony nad przepaścią kibelek robi wrażenie. Nie odczułem jednak zbytnio strachu ponieważ stałem plecami nad otchłanią. Na szczęście „kaliber moich potrzeb” ograniczał się tylko do oddania moczu.
Do Przełęczy Waga (2337 m n.p.m.) dotarliśmy po ok. 30 minutach wędrówki. Z tego miejsca widoki przyprawiają o ciarki.
Z zatrwożeniem obserwujemy grupkę wspinaczy, którzy za pomocą lin wdrapują się na jeden z wierzchołków w Masywie Wysokiej (prawdopodobnie Ciężki Szczyt – 2510 m n.p.m.). Do celu został nam już ostatni odcinek. Drogę podzieliliśmy sobie na dwa etapy. Pierwszy w miarę łagodny, z niewielkimi niwelacjami. Ważna była regeneracja. Intensywne słońce jednak potęgowało narastające zmęczenie. Drugi i zarazem końcowy etap to podejście na szczyt. Przed nami stromy i skalisty fragment. Przydałyby się łańcuchy. Zbocze jest mocno pochyłe.
Na szczęście nie ma zbyt wielu turystów. Piargi i osuwające się kamyczki trochę irytują. Wspinamy się momentami niemal na czterech kończynach. Chłopcy spoglądając w dół nieco się przerazili. Ja chyba jeszcze bardziej. Otchłań w stronę Żabich Stawów Mięguszowieckich przysporzyła mi zgryzot zębów. Bywałem już wprawdzie na większych wysokościach, niemniej jednak wraz z wiekiem narasta we mnie lęk.
Szlak przebiega nieco zakosami. Turyści jednak kilkadziesiąt metrów przed wierzchołkiem nie patrzą na znaki, lecz pod nogi. Każdy stara się znaleźć bezpieczny punkt oparcia. Nagle kilka metrów obok nas spadły drobne kamyki. Dobrze, że byliśmy obok. Turysta kilka metrów wyżej poślizgnął się na kamieniu. Wreszcie dotarliśmy do szczytu. Obowiązkowe zdjęcie na kamieniu granicznym.
Pogoda sprzyjała. Kilka minut po godzinie 10:00 pogratulowaliśmy sobie nawzajem. Zejście końcowym fragmentem nie należało do łatwych (chyba było nawet trudniej niż pod górę). Potem już poszło gładko. W schronisku kupiliśmy kofolę. Nie miałem odwagi na zimne piwo mając w głowie świadomość zejścia z rodzinką w dół szlaku. Świętowanie zostawiliśmy sobie na później. Kiedy schodziliśmy w stronę Popradzkiego Jeziora na szlaku spotkaliśmy wielu turystów. W schronisku na dole trochę zasiedzieliśmy się konsumując słowackie specjały i podziwiając panoramę Tatr na tle turkusowego jeziora.
Wracając w stronę parkingu obeszliśmy drogę jednak żółtym szlakiem wokół Cmentarza Ofiar Tatr. Na pierwszy rzut oka to bardzo urokliwe miejsce z kolorowymi krzyżami i tabliczkami.
Wczytując się jednak w opisy na nagrobkach ludzi, którzy zginęli w Tatrach od razu na usta ciśnie się słowo POKORA. W górach nie ma żartów. Ku przestrodze przeczytaliśmy naszym synom historie wypadków. Pewnie jestem nieco przewrażliwiony, ale prawda jest taka, że prawie każdy myśli, że jemu wypadek się nie przytrafi. Brak koncentracji, pośpiech, szpan… można by wymieniać szereg innych przyczyn nieszczęśliwych wypadków. Powściągliwości nigdy nie za wiele. Mam nadzieję, że synowie będą o tym pamiętać. Wróciliśmy na parking po godzinie 17:00. Następny dzień spędziliśmy relaksując się w aquaparku. To już jednak zupełnie inna historia.